niedziela, 13 maja 2012

Majowa melancholia

Chciałabym mieć w sobie odwagę, by zrobić coś szalonego. Spakować życie do jednej walizki. Wrzucić tam kilka wspomnień, parę gestów, niewypowiedzianych słów, garść zapachów i odrobinę wzruszeń. Odnaleźć ukryte głęboko marzenia i tęsknoty. I zaprzyjaźnić się z nimi na tyle, by móc spełniać je na sto procent... 

Czasami chciałabym zostawić za sobą wszysto tak, jak jest, z młodzieńczą lekkością i beztroską. 
I chciałabym się nie bać. Móc znaleźć siłę i spokój, gdy będę zamykać za sobą drzwi idąc w świat realizować marzenia.

Chciałabym też odnaleźć w sobie szlachetność wierzby. Cierpliwie znosić chłody i huragany, które czasami się pojawiają, by każdej kolejnej wiosny odradzać się na nowo, silniejsza.




czwartek, 10 maja 2012

Bagno

Jest kolorowe i uwielbiam jego kolory. 
Nie ma jednego określonego kształtu. Im częściej człowiek się w nie "zanurza" tym częściej możne odkryć w nim coś nowego, innego.  I jest mokre. Diabelsko mokre. 

Stało się tak, że bagno nabrało dla mnie zupełnie nowego znaczenia. Coś, co z pozoru wydawać by się mogło nieciekawe, okazało się nieprawdopodobnie wciągające i bardzo inspirujące. 

Bagno.
Podobno najgorzej jest w nie wpaść... 
Wcale tak nie uważam. Piszę to jako osoba, która wchodziła do bagna zupełnie świadomie, lecz przyznam, że z pewną dozą lęku i przerażenia, choć wcale nie było się czego bać. 

Tymczasem najgorsze bagno jakie może istnieć, to wcale nie jest ten wilgotny, podmokły teren. Przekonałam się o tym bardzo szybko. Najgorsze bagno, jakie może istnieć, to podporządkowanie się ludziom i sytuacjom, to lęk przed powiedzeniem "nie" i strach, przed byciem sobą.  Bagnem jest ucieczka w system, zamykanie ust i potulne kiwanie głową.

Nie potrafię być potulna. Nie potrafię przytakiwać, kiedy mam inne zdanie. Nie umiem uśmiechać się, kiedy wcale nie jest mi wesoło. I nie, nie zgodzę się, by ktoś przywłaszczał sobie moje prawo do wolności wyboru.

Dlatego wolę świadomie wejść do prawdziwego bagna, niż tkwić w sytuacjach, które są idiotyczne i sztuczne, gdzie muszę merdać ogonkiem i udawać, że bardzo mnie to raduje.
Może jestem buntowniczką...? 







poniedziałek, 7 maja 2012

Koniec Europy. Koniec świata.

Całkiem nie tak dawno temu, kiedy śniegu było po kolana, myślałam, że znalazłam się na końcu świata. A były to Bieszczady. Nie dawniej jak wczoraj, brodząc po pas w bagnie i po raz kolejny przełamując swój lęk do wody, również myślałam, że znalazłam się na końcu świata. A było to Polesie. 

Jeszcze wczoraj, niczym nie zakłóconą ciszę przerywał tylko śpiew słowika albo rechot żab, czasem na łąkę przyszedł bocian, a potem spadł majowy deszcz sprawiając, że zieleń stała się absolutnie nieprzyzwoita.

Tak, to miejsce było końcem Europy. U styku trzech kultur był to nawet koniec świata.

Znalazłam kilka takich końców...
Są zawsze są tam, gdzie nie ma hałasu miasta, w zamian za to jest śpiew ptaków, gdzie nie słychać klaksonów, samochodów i tramwajów, za to zobaczyć można ludzi jadących spokojnie rowerem. Gdzie wielkie biurowce zastępują zielone połacie i rzędy hartwigowskich wierzb, a ludzie... Są po prostu ludźmi. Gdzie serdeczne słowo jest czymś zupełnie naturalnym, jak "dzień dobry", gdzie znajduje się czas i chęć, by ze sobą porozmawiać a jeśli ktoś pyta cię jak się czujesz, to jest tym naprawdę zainteresowany.

A podobno tam właśnie kończy się Europa...







Z krańca Europy wróciłam do wielomiejskiego hałasu. Zamieniłam trampki na szpilki, daleko za sobą zostawiłam bagno i wodery. Świeże powietrze zastąpił mi smog. 

I zastanawiam się tylko, czy miejsce, z którego wróciłam, było końcem Europy, czy może jej początkiem.

sobota, 5 maja 2012

Rosochate... sny


Trudno mi sobie przypomnieć, kiedy ostatnio śniłam. A może ten sen był moim ostatnim zapamiętanym? 

Osnute poranną mgłą wierzbowiska nad Bugiem wydawały się bardzo nierealne. O świcie, tuż przed czwartą nad ranem, świat sprawiał wrażenie jakby nigdy nie zasłaniał firan, jakby noc była ledwie mgnieniem. Przyroda coraz intensywniejszymi kolorami przypominała, że właśnie nastał czas aby się obudzić. Do życia.

W moim śnie promienie pomarańczowego słońca wychodzącego leniwie znad rzędu starych wierzb rozpraszały niepotrzebne myśli pozostawiając przyjemne ciepło na policzku. A mgła? Była nisko i jak mleko gęsta tańczyła po łące przekomarzając się z poranną rosą.

Błądziłam półprzytomna chcąc za wszelką cenę zatrzymać tą chwilę, próbując zapamiętać obraz, zachować zapach rześkiego świtu, utrwalić balladę parującej rzeki. Żeby się tylko zbyt wcześnie nie obudzić, żeby się tylko nie obudzić...

Są takie obrazy, które w nas zostają. Kiedy przymknę oczy odnajduję rosochate sny. Są po wewnętrznej stronie moich powiek.

A może... Może to wcale nie był sen?