poniedziałek, 7 maja 2012

Koniec Europy. Koniec świata.

Całkiem nie tak dawno temu, kiedy śniegu było po kolana, myślałam, że znalazłam się na końcu świata. A były to Bieszczady. Nie dawniej jak wczoraj, brodząc po pas w bagnie i po raz kolejny przełamując swój lęk do wody, również myślałam, że znalazłam się na końcu świata. A było to Polesie. 

Jeszcze wczoraj, niczym nie zakłóconą ciszę przerywał tylko śpiew słowika albo rechot żab, czasem na łąkę przyszedł bocian, a potem spadł majowy deszcz sprawiając, że zieleń stała się absolutnie nieprzyzwoita.

Tak, to miejsce było końcem Europy. U styku trzech kultur był to nawet koniec świata.

Znalazłam kilka takich końców...
Są zawsze są tam, gdzie nie ma hałasu miasta, w zamian za to jest śpiew ptaków, gdzie nie słychać klaksonów, samochodów i tramwajów, za to zobaczyć można ludzi jadących spokojnie rowerem. Gdzie wielkie biurowce zastępują zielone połacie i rzędy hartwigowskich wierzb, a ludzie... Są po prostu ludźmi. Gdzie serdeczne słowo jest czymś zupełnie naturalnym, jak "dzień dobry", gdzie znajduje się czas i chęć, by ze sobą porozmawiać a jeśli ktoś pyta cię jak się czujesz, to jest tym naprawdę zainteresowany.

A podobno tam właśnie kończy się Europa...







Z krańca Europy wróciłam do wielomiejskiego hałasu. Zamieniłam trampki na szpilki, daleko za sobą zostawiłam bagno i wodery. Świeże powietrze zastąpił mi smog. 

I zastanawiam się tylko, czy miejsce, z którego wróciłam, było końcem Europy, czy może jej początkiem.