niedziela, 24 lipca 2011

Spotkanie z magią (cz. 3)

Seeing is everything...
Joan N. Jeanney

Spodobał mi się ten cytat.  Znalazłam go w albumie H. Cartier-Bressona, mistrza, którego zdjęcia oglądam z zapartym tchem. Nie uważam się za znawcę tematu lecz nie sądzę, by trzeba było nim być aby wiedzieć, że w fotografii ważne jest widzieć, czuć i ukazać klimat.
Myślę sobie, że klimat czarno-białych zdjęć ogranicza tylko wyobraźnia. I… ilość klatek na kliszy. Ktoś kiedyś powiedział, że odcienie szarości w dobrym czarno-białym zdjęciu są bardziej kolorowe niż sam kolor. Jak pięknie ten Ktoś to powiedział!

Czar analogowej przygody otacza mnie cały czas... Skanując dziś zdjęcia doznałam ciekawego spostrzeżenia. Zwykle rzadko fotografuję ludzi, tymczasem oglądając te fotografie ze zdumieniem stwierdziłam, że zaledwie kilka zdjęć nie przedstawia ani kszty człowieka. Czyżby to analog sprawił, że w naturalny sposób moja myśl biegła w kierunku reportażu? Mam nadzieję, że będę mogła sprawdzić to następnym razem.

Tymczasem moje pierwsze... pierwsze wszystko.
Pierwsze zdjęcia czarno-białe, pierwsze wywoływane przeze mnie i pierwsze tak pełne ludzi. Oto one:

Przyjaciółki

Jej czas 
Razem

Zaczytany
Praca w ciemni uczy pokory... Bardzo łatwo jest nacisnąć spust migawki w cyfrowym aparacie i w razie potrzeby kilkoma kliknięciami w programie do obróbki poprawić kontrast, jasność, cokolwiek. W ciemni - to nie są trzy kliknięcia. To jest naprawdę ciężka praca, choć dla każdego, kto poczuje klimat, będzie nieocenioną przyjemnością i oderwaniem w pełen magii świat.

I na zakończenie...
Dziękuję Przemku za to, że pokazałeś mi świat, w którym się zakochałam...
Teraz wiem, że to nie może być koniec tej fascynującej przygody :)

sobota, 23 lipca 2011

Spotkanie z magią (cz. 2)

Kiedyś byliśmy cali w plamach...
Przemysław Wierzchowski

Dziś, na dobry początek tego wpisu, postanowiłam przytoczyć przewrotne, zabawne i jednocześnie bardzo prawdziwe słowa o chemicznej stronie pracy w ciemni i jej fizycznych skutkach.
Plamy, o których mowa, znajdowały się oczywiście na ubraniach... :)

Mnie udało się dzisiaj pacnąć sobie "chemią" niemalże do oka (więc ubranie nie ucierpiało) oraz uchwycić kilka ujęć plam, które znalazły się na stole w pracowni. Nie są to zwyczaje plamy, ponieważ odbija się w nich majestatycznie cudowne, tajemnicze i bardzo czerwone światło.
Jakże ja będę za nim tęsknić...

I właśnie dziś był mój wielki dzień! Nagrodą za kilkugodzinną pracę są zdjęcia. Moje pierwsze czarno-białe zdjęcia, które (prawie) sama wywołałam... Teraz, kiedy leżą już wysuszone, gotowe, równo ułożone, kiedy patrzę sobie na nie, czuję się fantastycznie. Może nie zabrzmi to skromnie, ale jestem z siebie dumna :)

Zasmakowałam w fotografii analogowej i wiem już, że tej magii nie da się opisać w zwykłych słowach. Bo jak opiszesz co czujesz, kiedy wkładasz zdjęcie do pojemnika z wywoływaczem i widzisz jak powoli na białym kawałku papieru pojawia się obraz? Jakich słów użyjesz?
Właściwie wystarczy jedno słowo: Magia. Ale to za mało. Uwierzcie mi, tego nie da się opisać.
To trzeba poczuć...









Magia i niepowtarzalność fotografii analogowej tkwi w wielu czynnikach, które doprowadzają cały proces rozpoczynający się zrobieniem zdjęcia do jego wywołania. 
Jestem bardzo szczęśliwa, że mogłam tego doświadczyć...

c.d.n.

piątek, 22 lipca 2011

Spotkanie z magią (cz. 1)

Mam znajomych, którzy fotografują. Prawie każdy miał tatę, wujka, kuzyna czy sąsiada, który robił zdjęcia aparatem analogowym i wywoływał je w ciemni. Większość z nich wie, czym są utrwalacze, wywoływacze i koreksy, niektórzy mieli nawet szczęście przyglądać się całemu niezwykłemu procesowi powstawania zdjęcia.
Może brak kogoś takiego w moim dzieciństwie, może pech a może... moja ignorancja sprawiły, że nie wiedziałam czym jest to wszystko. Nie rozumiałam kiedy mówiono o magii pracy w ciemni, choć zawsze urzekały mnie czarno-białe zdjęcia i domyślałam się, że wywoływanie ich jest niezwykłym przeżyciem. 
Nie wiedziałam jednak... nic. Ale zapragnęłam wiedzieć. Tak oto rozpoczęła się moja fascynująca przygoda :)

Jej początek a zarazem wielkie emocje i wyzwanie to był moment, kiedy po raz pierwszy wzięłam do rąk aparat analogowy i zaczęłam nim fotografować. Może jest to zabawne, ale... to było dopiero przedwczoraj. Nagle okazało się, że mam tylko 36 klatek, aparat, który nie wyświetli mi zrobionego zdjęcia, który muszę dobrze ustawić, bo w przeciwnym wypadku stracę swój cenny kadr. A mam ich przecież tak niewiele!
Udało się. Zapełniłam kliszę zdjęciami, które widziałam tylko raz - w chwili gdy naciskałam spust migawki, i których nie mogłam zobaczyć ponownie.
W ten sposób wrota do świata magii zostały przekroczone...

A światem tym jest ciemnia. Całkowicie mroczne i na początku bezlitośnie pozbawione kolorów miejsce.
W swojej ciszy jest pełna odgłosów - można usłyszeć w niej własny oddech i szybko przepływające myśli, choć ja bardziej słyszałam swoje dudniące serce. 
Podobno najtrudniejsze jest załadowanie błony do koreksu i zamknięcie koreksu. Nie jest to łatwe, bo należy wykonać tę czynność w całkowitej ciemności zawijając wcześniej kliszę na specjalną szpulkę. Oczywiście - również w całkowitej ciemności. Podobno później wszystko inne jest już bajecznie proste. Cała chemia... Wywoływacze, płukanie, utrwalacze, płukanie, fetonalowa kąpiel i suszenie... Odmierzanie czasu, ilości wody, substancji i temperatury. Chemia... Alchemia.

Czułam jak magia unosi się w powietrzu kiedy wykonywaliśmy te wszystkie czynności w całkowitej ciemności, niekiedy oświetlonej jakże tajemniczym, czerwonym światłem...








To wszystko trwało tak krótko. Zbyt krótko. Minęło wprawdzie kilka godzin a już czuję, że mi mało.
Mam swoją pierwszą w życiu stykówkę a na niej kilkadziesiąt zdjęć. Nie wiem, czy są dobre. Widzę miniaturki i mam żal do siebie, że nie skupiałam się mocniej nad tym, by przemyśleć każdy kadr. 

Nie wiem, jakie będą te zdjęcia kiedy je wywołam. Ale... jak napisał kiedyś Jonathan Carroll:
Magia jest tym, czego nie wiesz....

niedziela, 10 lipca 2011

Historia pewnego zakochania

Podoba mi się, w jaki sposób Łódź wygląda w dzień, i jak prezentuje się w nocy. 
Łódź sprawiła, że zacząłem marzyć.
David Lynch

Są miejsca, w których zakochujemy się od pierwszego wejrzenia, są też takie, do których miłość przychodzi z czasem i nie jest łatwa. W Łodzi zakochałam się miłością od pierwszego wejrzenia, naiwną i zaskakującą, miłością która trafiła mnie niczym strzała amora w chwili, gdy znalazłam się na dość obskurnym dworcu Fabryczna. Od tego momentu - przepadłam.

Kocham czerwoną cegłę, budynki z czerwonej cegły i mury, których w tym mieście nie brakuje. Może dlatego w Łodzi poczułam się jak w domu, choć mój dom przecież nigdy nie przypominał rozpadającej się fabryki? A może dlatego, że tak jak Lynch odkryłam, że tutaj można marzyć? Zakradać się w tajemnicze zakamarki, zaledwie dwa kroki od Piotrkowskiej trafiając do zupełnie innego świata..?

A może dlatego, że podczas jednego dnia spędzonego w mieście pełnym obcych ludzi nieustannie z kimś rozmawiałam? Bo w Łodzi ludzie rozmawiają. Nieważne, czy jest to pani na Księżym Młynie (gdzie się zgubiłam), która postanowiłam ze mną pospacerować i opowiedzieć o tkaczkach i papieżu, nieważne, czy są to właściciele podwórkowych knajpek, dzieci szukające kota, chłopak który tak jak ja łapał promienie słońca wpadające  do kamienicy albo starzejący się romantycy... Każda z tych osób chciała ze mną o czymś porozmawiać.

Dawno nie zamieniłam tylu słów z ludźmi, których widzę po raz pierwszy.
Czy jest to zasługa Łodzi, czy może przekleństwo miasta, w którym żyję?
Być może kiedyś się przekonam.









Łódź ma duszę. Dlatego ją tak bardzo polubiłem.
David Lynch

I ja też.
:)

wtorek, 5 lipca 2011

Siwy, schorowany, starszy pan

Ofiarowała mi sukienkę i ciepły płaszcz. Wreszcie zaczęłam wyglądać jak człowiek
(Fabryka Schindlera, fragment instalacji)

A w Krakowie w niedzielę padał deszcz. Nie tylko na Brackiej, na Lipowej również. 
Melancholijny był to Kraków... Jego aura wyjątkowo współgrała z miejscem, do którego się udałam.
A była nim dawna Deutsche Emailwaren-Fabrik Oskara Schindlera. Jest to część Muzeum Historycznego, w której znajduje się wystawa ukazująca losy wysławionego przez film Spielberga przedsiębiorcy, który ocalił od zagłady ponad tysiąc Żydów polskich zatrudnionych w jego fabryce.

Niezwykłe jest to miejsce... Kiedy człowiek w nie wkroczy staje się jego częścią, słyszy odgłosy miasta, stąpanie po krakowskich brukach, odbywa niemalże realną podróż tramwajem oznaczonym wielką tablicą z mrożącym napisem: Używanie tego wozu Żydom wzbronione...
Doświadczenie to sprawiło, że przeniosłam się w czasie odczuwając grozę, strach i beznadzieję trudnych lat wojny i okupacji. Poznając losy krakowian i ich moralne dylematy poznałam także historię Oskara Schindlera i jego fabryki.

Przytoczę jedno wspomnienie o Oskarze Schindlerze, które pięknie opisuje tą postać:
Podczas ostatniego pobytu Schindlera w Krakowie, 17 stycznia 1945 roku, na dzień przed wejściem do Krakowa Rosjan, zwrócił się do mnie jako kierowniczki swojego biura, wyciągając portfel: „To jest wszystko, co mam przy sobie, 11 tysięcy złotych. Rozdaj to między pracowników - będą przynajmniej mieli na chleb i mleko dla dzieci". 
Maria Ogiegło

Schindler został oznaczony medalem Sprawiedliwy wśród Narodów Świata. Do dziś jego grób na Górze Syjon odwiedzany jest przez ocalonych i ich rodziny.

Z deszczowej niedzieli w pamięci na zawsze pozostanie mi taki obraz - dziadek opowiada wnukowi o zagładzie Żydów w przejmującej, okrągłej sali gdzie na ścianach wypisane są w różnych językach wspomnienia prześladowanych, wszystko przy brzmieniu łamiącej serce muzyki.
Siwy, schorowany, starszy pan.
Po jego pomarszczonej twarzy spływały łzy...